I to z bardzo wielką motyką targnęłam się na słońce, kiedy
postanowiłam przystąpić do realizacji swojego wymarzonego projektu pod
nazwą "pled". Nigdy tak wielkiej objętościowo robótki nie miałam na
swoim warsztacie i proporcjonalnie do jej wielkości popełniane błędy są
również olbrzymie. Dzisiejszy post powstał ku przestrodze wszystkim,
kto może dojrzewa do podobnej decyzji i kto lubi pospieszność w pracy.
Dlaczego właśnie pled miał
powstać? Przyczyn było kilka. Bardzo chciało się mieć coś do zarzucenia
na siebie w trakcie przypadkowej drzemki na kanapie, albo otulić się po
prostu. A najważniejszą chyba przyczyną była chęć likwidacji zapasów
włóczkowych. Pomyślałam, że skoro potrafiłam część nieperspektywnych
niteczek przekształcić w dywanik, który dzielnie się spisuje tu, to następny "projekt" może też niemało włóczki wymieść z pudełek i półek.
Jakim pled widziałam? Ponieważ nie miałam włóczki jednego gatunku i
koloru wystarczająco na całą robótkę, więc musiałam kombinować i
postawiłam na łączenie kolorów w postaci kwadratów, bo bardzo ładne
kolorowe pledy podpatrzyłam na blogu u Renaty Witkowskiej. Ale zszywać każdy kwadracik to już
nie dla mnie. Postanawiłam robić długie cztery szaliki z kolorowych
prostokątów i tak sobie wymyśliłam tylko trzy długie szwy wzdłuż
robótki. Na pewno część robótkowiczek przeżywało takie chwile, kiedy "tu
i w tej chwili" trzeba brać się do roboty, bo później zapał może
gasnąć. Tak też było i ze mną. Przyszykowana włóczka na pierwszy etap
robótki - i druty w ręce. Oczywiście obliczałam szerokość tej taśmy, ale i
tak wystartowałam ze zbyt wąską. Po zrobieniu pierwszej "ćwiartki"
roboty zrozumiałam, że bardzo lekko poczynię swoimi rękoma "kicz" nad
"kicze",jeżeli nie zastanowię się dobrze nad dalszym losem mojego
"dzieła".
Przy komputerze po kilku
próbach skomponowałam układankę kolorów w przybliżonych wersjach do
moich możliwości. Już miałam jako taką wizję, jak ma być dalej. Lepiej
później, niż nigdy. Więc na przyszłość
będę wiedziała, że nie można sobie zaprojektować w głowie dowolne
zagrywki z kolorami, bo może być bardzo dużo prucia.
Następny
ogromny błąd - nie popracowałam kilka dni przy zbieraniu wszystkiej
włóczki potrzebnej do tej robótki, i nie skompletowałam według
jednakowej grubości nici roboczej. Teraz muszę często łączyć bardzo
różne gatunki , aby pozyskać jednakowa grubość i odpowiedni kolor.
Niektóre włóczki są z "XX-go " wieku, i muszę np.łączyć sześć
cieniutkich niteczek półwełny, ze skręcona włóczką bawełnianą. Muszę
zadowolić się tym, co mam w domu, bo jestem na "odwykówce " od kupowania
włóczki.
Aby
dodatkowo nie utrudniać sobie pracy, wybrałam bardzo łatwy i prosty
wzór, który pozwala przy pracy zerkać do telewizora i nawet przy tak
stresujących momentach, jakich w tym roku podrzucają nam ostatnio polscy
skoczkowie, nie mylę się w dzierganiu. Dziergam dwa oczka na prawo, dwa
na lewo i zmieniam w każdym trzecim rzędzie. Coś podobnego do "ryżu".
Mimo różnych wpadek i niespodzianek bardzo lubimy oglądać skoki, i
bardzo szczerze kibicujemy całej polskiej drużynie.
Stopniowo ubywa włóczki i przybywa prostokątów. Ale na końcowy
wynik trzeba będzie jeszcze długo czekać, bo może jeszcze powstać jakiś
przerywnik w pracy nad pledem. Coś mi już tęskno do maskotek. I jeszcze
okazało się, że kiedy dzisiaj skończyłam dziergać drugą wstęgę, to już pierwsza przestała mi się podobać. Tak też bywa, nie ubezpieczyłam się
przed pruciem, może każdej chwili nastąpić...
Nasz Adaś pozuje do zdjęcia z książkami, które przyniosłam z biblioteki. Muszę nadrobić styczniowe zacisze.
Zacznę od książki, która na mnie wywarła bardzo wielkie wrażenie.
Dotychczas znałam Henninga Mankela jako autora bardzo ciekawych
kryminałów, w których obok zagadek kryminalistycznych autor po
mistrzowsku rysował skomplikowane charaktery pracowników policji.
Bardzo lubiłam czytać jego kryminały. Bardzo wielkie zaskoczenie przy
książce "Włoskie buty", bo to powieść o połamanych ludzkich
losach, o porażkach zawodowych i trudnych relacjach w rodzinie. Długo
nie zapomina się przeczytanego, a to znaczy, że książka warta polecenia.
Zaś następną książką była lekka "jednodniówka" na poprawienie humoru. Czytałam książki Helen Fielding z serii o przygodach Bridget Jones, ale nawet nie słyszałam o książce "Dziecko". Przeczytało się, pośmiało się i prawie zapomniało, ale czasem trzeba sobie pozwolić na taki luz.
W ubiegłą środę zaliczyliśmy wyjście do kina, co nieczęsto nam się zdarza ostatnio. Obejrzeliśmy "Zimną wojnę". Oczywiście, film pochłonął nas całkowicie, bo my jesteśmy z tego pokolenia, co jeszcze przy żelaznej kurtynie żyło. Film spodobał mi się bardzie aniżeli "Ida". Byliśmy w takim małym kinie, gdzie w bardzo przytulnej kameralnej salce film oglądało chyba z 20 osób. Po filmie jakiś czas ludzie nieruchomo siedzieli jakby przykuci do swoich miejsc, nikt nie wstawał, nie spieszył się do wyjścia, jak bywa zazwyczaj w kinie po skończeniu seansu. Chociaż co do Oskara, to mam jednak wątpliwości.
Życzę wszystkim czytelnikom bloga udanego tygodnia, łagodnej pogody w domu i na dworze.