Translate

poniedziałek, 31 grudnia 2018

Już prawie minął...





          Stary rok po cichu się cofa,  pozwalając  ludziom snuć marzenia, że już w następnym roku  na pewno osiągniemy wszystkie swoje zaplanowane "Eweresty".
          Zawsze lubiłam ten dzień w roku, 31 grudnia, bo jest taki "nieobciążający". Nawet jeżeli w planach jest huczny "Sylwester', to można sobie  pozwolić z rana na dłuższy sen, długości dnia zaś wystarcza ,aby załatwić różne  odkładane sprawy, a  wieczorem ładnie się wystroić i przetańczyć całą noc. Bywały takie wydarzenia i w moim życiu, Bywały różne Sylwestry i w domu, i poza domem, były sale na kilkaset osób, i małe kameralne towarzystwo przy stole. Od kilku lat  bardzo spokojnie, bez wielkiej krzątaniny poprzedzającej ten wieczór,  spotykamy Nowy rok w domu, przy raczej rozważnie zastawionym stole i muzyczce lecącej z włączonego telewizora.
        Jaki był ten rok? Odpowiedzieć na te pytanie można będzie tylko po upływie następnego roku, bo wszystko na tym świecie jest względne (ukłon Einsteinowi). Było upalne lato, było trochę grzybobrania, było moje rozstanie z ulubioną klasą, był spokojny nieuciążliwy początek roku szkolnego, było niemało przeczytanych książek i  dużo udzierganych prezentów.  Było dużo ciekawych sytuacji, i prawie nie było monotonii. Czegoż więcej trzeba?



     Chcę zacząć od przeczytanych książek. W tym roku nie potrafiłam utrzymać ubiegłorocznej ich liczby i zdołałam przeczytać tylko 40, ale za to były bardziej objętościowe, czyli "grube ryby". Niektóre bardzo na długo zostawały ze mną,wręcz prześladowały mnie. Tegoroczne moje TOP najciekawszych książek  wygląda tak:

1. Abraham Fergesse "Powrót do Missing"
2. Wiesław Myśliwski " Widnokrąg"
3. Michel Bussi " Czarne nenufary"
4. Amor Towles "Dżentelmen w Moskwie"
5. Fannie Flag "Babska stacja"

   Tak mi się ułożyło w tym roku. Mogę się pochwalić, że dni spędzonych bez książki było zaledwie kilka w tym roku.
 
    Możliwe, że mniejsza ilość przeczytanej literatury jest spowodowana tym, że w tym roku byłam pochłonięta dzierganiem prezentów. Najpierw to były maskotki dla mojej klasy, potem zrobiłam kilka chust na prezenty dla koleżanek, a sezon jesienno zimowy upłynął mi przy dzierganiu skarpetek.Ogółem zrobiłam  ich 10 par. I wszystkie się rozeszły. Ostatnia para była mikroskopijna, bo jest przeznaczona na jednomiesięczne nóżki.  Już skarpet w tym roku więcej nie będzie, bo zostało już tylko kilka godzin, nie zdążę. Dzisiaj pokażę te moje prace, które już dotarły do miejsc przeznaczenia. W następnym poście umieszczę zdjęcia tego, co jeszcze pozostaje w domu.

    Więc zacznę od skarpet. To były największa i najmniejsza z par.  








    Inne skarpety już były pokazywane we wcześniejszych postach.


     Z "Flory" od Dropsa  powstała chusta trójkątna, dziergana francuzem, ale leciutka, jednocześnie ciepła i przytulna. I też już wyfrunęła w świat, chociaż nie wiem, czy się spodobała.

 

    Na początku lata   moja krawcowa poprosiła o sakiewkę w błyszczącej siateczce w wersji raczej  wieczorowej. Po różnych próbach, było ich niemało, powstał woreczek z cieńszego sznurka, i na górę siatka w srebrnym odcieniu. Prezent też już wręczony, żadnych zaległości ani zobowiązań  na przyszły rok nie mam.

 









  Wszystkim, kto tutaj zagląda systematycznie ,czy sporadycznie, chcę życzyć odważnych marzeń, stanowczych decyzji i zdobycia swojego chociaż i maluśkiego ale "Ewerestu"

niedziela, 2 grudnia 2018

To i owo prezentowo




       W ubiegłym roku zadebiutowałam robiąc po raz pierwszy  wianek adwentowy, więc i tego roku  nie musiało go zabraknąć. Zaplanowałam, że powstanie z "darów" przyrody i na ten cel z działki przywiozłam trochę  jodłowca, suchą trawkę, kilka gałązek berberysu. Koło, jako podstawę do wianka, planowałam kupić w sklepie z dekoracjami świątecznymi. Ale po odwiedzeniu takiego, raptem rozumiem, że i koło powstanie z "czego da się". Oczywiście w sklepie jest tyle wszystkiego, że człowiek zapomina po co właściwie przyszedł, ale koło ze słomy (podejrzewam z chińskiej) do mnie nie przemówiło. Decyzja zapadła, że podstawę wianka  będę robiła, według porad z internetu, z gałęzi winobluszczu, ponieważ takiego przy naszym bloku mamy pod dostatkiem.  Wczoraj po obiedzie uzbrojona w nożyce pochodziłam na dworze kilkanaście minut , uzbierałam co nieco, i powstał wianek. Nie jest idealny, ale jest "mój". Mogłam kupić ładne jednakowe świece, ale wówczas przypominałby mi raczej te wianki z obrazków.   Świece są różnej długości i formy, ale każda z historią, część ich rozświetlała nam ubiegłoroczny adwent. Użyłam uzbierane kasztany, przywożone z podróży kamuszki i muszelki - i wianek mam.



























 
  Chyba w tym roku wpadłam w trans robienia prezentów , bo ostatnio wszystko, co wychodzi z pod szydełka, czy spada z drutów, jest przeznaczone albo dla konkretnej osoby, albo nawet na zapas, a nuż komu się przyda. Zbliżają Święta, i "obdarowywania się" nie unikniemy. Łączę przyjemne z pożytecznym, bo i  robię to, co lubię, i zwiększa się  ilość aktualnych prezentów, które przy różnych okazjach oszczędzą mi kłopotliwych wypraw do sklepu. Ze swojego doświadczenia wiem, że obdarowując osobę, która sama sobie skarpet nie dzierga, parą "ocieplaczy " na nóżki sprawuję jej niemało radości. Nigdy nie próbuję uszczęśliwiać kogoś na siłę, staram się poznać gusta i zapotrzebowania.
    Niedawno moja koleżanka z pracy miała urodziny. Tylko z  rana przypomniałam sobie o tej okazji, i czasu na kupienie kwiatka nie miałam. Z zapasów wzięłam zrobione różowe skarpety, i z takim drobiazgiem wyruszyłam do pracy. Po tym, jak solenizantka  zareagowała, jak opowiadała innym o tym prezencie, zrozumiałam, że bardzo  dobrze trafiłam. A niedawno w rozmowie podkreśliła, że skarpety są używane i lubiane.
    Dlatego też tej jesieni skarpety są produkowane najczęściej, a w planach jeszcze mi się następne pary rysują. Powstał taki tandem .























       Chcę zachęcić wszystkich, kto dzierga skarpety, na prezent, albo sobie, aby nie unikać blokowania. Rozumiem, że to tylko skarpeta, która będzie naciągnięta na nogę, ale uwierzcie mi, że  nawet takie coś po blokowaniu nabiera "szyku", ładniej wygląda, a przecież o to też chodzi.

       Prezentów ciąg dalszy.  Moja przyjaciółka, z którą nie możemy spotykać  się często z powodów jej problematycznej sytuacji rodzinnej, ale  z którą możemy godzinami rozmawiać  telefonicznie i dzielić się radościami i troskami, z którą swoje rozmowy zazwyczaj kończymy nawzajem mówiąc sobie: "cieszę się, że ciebie mam", poprosiła mnie w  tym roku o udzierganie jej na urodziny  jakiegoś zwierzaka, który z nią mi się kojarzy. Byłam szczerze zaskoczona, bo nie odważyłabym się osobie, co to po trochu dobija do pięćdziesiątki proponować coś podobnego. Ale kiedy ona sama  o to poprosiła, to z przyjemnością przystąpiłam do pracy. Lolita przypomina mi raczej koteczkę, więc taka powstała. Robiłam według wzoru Natalji Kirjan tu. Wszystko wykonałam zgodnie zaleceń autorki, jedynie sukienkę trochę zwęziłam, bo tak mi lepiej się układała. Oczywiście do pudełka jeszcze dodam skarpety, bo zima będzie długa i zimna.






















  




     
    Czytam zaś książkę Michała Urbanka " Broniewski. Miłość, wódka, polityka." Autor opisuje losy skomplikowanego człowieka, skłóconego nie tylko z otoczeniem, ale i z samym sobą. Ciągłe szukanie ideałów, i tak szybko nadchodzące nimi rozczarowanie, ciągłe miłosne perypetie i czułość okazywana drugiej zonie po jej powrocie z obozów. Bardzo dużo ciekawych wydarzeń z życia poety, czasami sytuacje wprost anegdotyczne nie pozwalają nudzić się przy czytaniu. Musiałam zmienić swoje zdanie o poecie, bo ze szkolnej ławy pamiętam wpajane nam na lekcjach literatury tezy, o poecie wiernie służącym ideom komunizmu. Z innej zaś strony docierały do nas opinie jego rodaków zaliczające go do zdrajców. Jeszcze raz przekonałam się, że przeciętny, inteligentny, grzeczny obywatel "takich " wierszy napisać nie mógłby. Książka warta polecenia, odbiera niemało czasu, ale wprowadza czytelnika w ciekawy bogaty wydarzeniami świat poety.

     Życzę wszystkim miłej i przyjemnej krzątaniny przedświątecznej.

niedziela, 25 listopada 2018

Mazurek na siedem lokomotyw

        Chociaż już minęły  dwa tygodnie od  uroczystyh obchodów100-lecia niepodległości Polski, ale nie sposób tak szybko zapomnieć tych chwil wzruszeń, uniesień, których doznawaliśmy uczestnicząc w różnych imprezach odbywających się w Wilnie.  Wydarzeń było niemało, i o tych kilku, które zostawiły w naszych secach największy ślad chcę dzisiaj opowiedzieć.
         Zaczęło się wszystko od hymnu. Tak, jak i w Polsce, śpiewały szkoły, przedszkola, chóry, ale największe wrażenie sprawił Mazurek Dąbrowskiego w wykonaniu lokomotyw Kolei Litewskich. Dyrygował grającymi lokomotywami Zbigniew Lewicki, znany Polak na Wileńszczyźnie, pierwszy skrzypek w Państwowej Orkiestrze Symfonicznej. Tych, kto nie widział tego wątku w wiadomościach w telewizji zachęcam szczerze  do obejrzenia "niecodziennego" konceru.



        W niedzielę, 11listopada,w południe musieliśmy być na placu Łukiskim, bo tam w obecności  przedstawicieli rządu litewskiego i ambasadora Polski na Litwie, po raz pierwszy wciągnięto na maszt flagi Polski i Litwy.



























            Po tej uroczystości, na słynnej Rossie, przy Mauzoleum Matki i Serca Syna, przynosząc wieńce i znicze, przedstawiciele polskiej społeczności składali hołd marszałkowi, Józefowi Piłsudskiemu.
           W samym zaś sercu miasta, na placu Ratuszowym 100 par tancerzy zespołów polskich i litewskich uczciło jubileusz tańcząc poloneza, później ludowy taniec litewski,i uwieńczyło swój występ  wplatając w taniec flagi Polski i Litwy. Oczywiście byłam i tam również, na schodach Ratuszu wzruszałam się do łez i aż duma mnie rozpierała , że jestem Polką. Zapraszam szczerze do obejrzenia tego unikalnego widowiska.


















        Wieczorem zaś, po tak obfitym w wydarzenia dniu, udaliśmy się do Domu Polskiego na koncert sekstetu Włodzimierza Nahornego, gdzie wysłuchaliśmy utworów Fryderyka Chopina i Ignacego Paderewskiego w jazzowej aranżacji.
        Jeszcze muszę dodać, że słynne Trzy Krzyże Anoniego Wiwulskiego były tego dnia podświetlone białoczerwonymi barwami. A więc mimo tego, że nie mieszkamy w Polsce  obchodziliśmy, i uczciliśmy.

        A dzisiaj pisząc posta znowu się wzruszam, no bo nasz ulubiony Stoch ponownie staje na podium w Finlandii, a do tego jeszcze dziecięca "Eurowizja" przynosi zwycięstwo. Rośnie pokolenie zdolnych Polaków.

        Wyciszam się  od nadmiernych emocji przy robótkach.Przyjaciółka z Niemiec obchodzi w listopadzie urodziny, i z tego powodu udziergałam jej torbę ze sznurka, i ciepłe  skarpety.
































      W październiku zaszalałam i zamówiłam sporo włóczki od Dropsa, bo kusiła zniżka. Teraz trzeba wyrabiać, bo motki już omal nie fruwają po mieszkaniu. Po raz pierwszy kupiłam Big  Deligth, i jestem na razie tą włóczką zadowolona. Dwóch motków starczyło na czapkę robioną ukośnie i na spory komin, który może też transformować się w okrycie głowy. Przy zamawianiu nie miałam dużego wyboru kolorów, padło na nr 02, ale ogólnie kolory ułożyły się nieźle.

   Szukałam jakiegoś ciekawego wzoru na czapkę i zaciekawił mnie pomysł na robienie prostokąta od jednego z jego rogów, dodając oczka z obu stron. Potem ten prostokąt się zszywa, i jedynym prolemem jest widoczny na zewnatrz szew. Ale ten szew jest nawet ciekawym akcentem, tylko trzeba było go jeszcze czymś  uzupełnić. Z podróży do Estonii przywiozłam dwa ciekawe guziki robione z drewna jodłowca, które nigdzie dotychczas nie potrafiłam wykorzystać. A tu było ,jak znalazł, tym bardziej , że kiedyś przy rozmowie córka powiedziała, że chciałaby czapkę z guzikami. Przyszyłam, i zgodziłam się, że jest prawie czapka autorska. Córka z kompletu zadowolona, czapka z kominem już grzeją ją w Krakowie.




   Tej jesieni moje dziergane robótki wszystkie się "rozchodzą po ludziach", a ja mam z tego satysfakcję. Tak , jakby ptaki odlatywały do ciepłych krajów, moje wyroby wędrują do "ciepłych ludzi".

   O czytaniu koniecznie napisać muszę, bo było tego niemało. Ale dzisiaj tylko o książkach Małgorzaty Musierowicz z serii "Jeżycjada" . Przeczytałam dwie -"Małomówny i rodzina", oraz "Szóstą klepkę". Bardzo relaksująca literatura, która pochłaniała mnie całkowicie, mimo mojego wieku. Czytając ani razu nie pomyślałam, że jestem na takie książki za stara.Na razie inne tomy odłożyłam na przyszłość, aby dozować sobie takie miłe wrażenia. Teraz jestem przy biografii Władysława Broniewskiego,  a to już literatura z innej półki.

       Życzę wszystkim czytającym zaopatrzenia się w ciepłe czapki  i szaliki, bo nasi meteorolodzy  na nadchodzący tydzień przewidują mrozy. 



















czwartek, 8 listopada 2018

Alpakowe rurki




         Jesień sobie posuwa się małymi kroczkami, słoneczko jeszcze  nie skąpi swoich promieni, ale nikt nie może  rękodzielniczki  wybić z ustalonego rytmu. Skoro kalendarz "dyktuje" nam listopadową porę, to trzeba się zabierać do dziergania ciepłych dodatków. Na blogowych ilustracjach coraz więcej widzimy czapek i czapeczek, kominów i szalików. Bawełnę zamieniamy na wełnę, ażury na grubsze wzory. Wszystko jest uzasadnione, bo tak już musi być.
        Płynąc razem z prądem też przestawiłam się na dzierganie rzeczy "ogrzewających". Oczywiście jako fizyk muszę sprostować iż nie nosimy rzeczy ogrzewających ludzi, jedynie  izolujące nasze ciało od zimnego środowiska. Tak właśnie z moimi pierwszaczkami  na lekcjach fizyki doceniamy właściwości wełnianych ubrań. Muszę się pochwalić, że moi uczniowie  już wiedzą, że włos alpaki ma strukturę rurki, i dzięki temu włóczka uprzędzona z takiej wełny  jest  bardzo ceniona. Ale śpieszę się usprawiedliwić, na lekcjach nie dziergamy, szczerze oddajemy się fizyce.
       Miałam w planach powtórzyć przygodę z chustą "Juliette" według projektu Renaty Witkowskiej. O ile pierwszą dziergałam z półwełny, to na drugą nabyłam  100%-wą wełnę od Alize (cashmira). W motkach kolory bardziej grały ze sobą, ale mając już dosyć jaskrawą  chustę   w pierwszej wersji, chciałam tą drugą udziergać w bardziej przygaszonych tonach. I takie kolory lubi osoba, co to będzie na swoje 50-lecie tą chustą obdarowana, chociaż tego jeszcze nie wie, a i bloga mojego nie czyta, bo nie zna polskiego.












        A teraz czas na skruchę. Nie posłuchałam zaleceń autorki projektu co do grubości włóczki i wzięłam ciut cieńszą włóczkę, bo 150m/50g, zamiast polecanych 130m/50g. I bardzo szybko przekonałam się, że w tym wzorze bardziej ładnie układa się mozaika przy grubszych niteczkach. Niestety, chciałam być kreatywną i nie trzymać się opisu. Ale niech to będzie dla mnie nauczką, a kto zabiera się do tego projektu- pożyteczną przestrogą.
  
       Następnym z kolei "ogrzewaczem " ciała i duszy były skarpetki. Po pierwszej chuście zostały mi resztki włóczki, które szybko  przekształciły się w skarpety z piętą "rzędami skróconymi " robioną. 
Posiadaczką ich została koleżanka z pracy, obdarowana  w dniu  urodzin.




    Na tych skarpetach nie poprzestałam, bo szybko się dzierga i szybko się ich  pozbywa . Zamówiłam dropsowy Fabel, poszperałam w zapasach  i tak zaczęły powstawać nowe "pary". Te trzy następne były z wrabianym przy pięcie klinem, bo uznałam, że taka skarpetka lepiej się czuje na nodze, a o to przecież chodzi. I znowu się rozeszły jak ciepłe bułeczki. Została jedna para, która czeka na odpowiednią datę.
  
I tak na razie pozostaję zaskarpetkowana na całego. Prawda musiałam jakoś w tej dziedzinie też "rosnąć zawodowo", więc nauczyłam się dziergania dwóch skarpetek na raz. I teraz tylko tak dziergam, bo wszystko jest "symetryczne". A nowe powstające skarpety polecą do Niemiec.


  
     W czytaniu zaś tempo nie było tak wielkim, bo trafiłam znowu na bardzo "grubą" książkę, która zabrała mi niemało czasu. Mówię o "Widnokręgu" Wiesława  Myśliwskiego. Polubiłam jego książki, polubiłam ten jego styl powolnej rozmowy z czytelnikiem. Czytając książki Myśliwskiego trzeba narratora traktować jako obok siedząca osobę, która po kolei wydobywa ze swojej pamięci różne wydarzenia ze swojego życia i czasem nie trzymając się chronologii dzieli się z nami swoimi wspomnieniami. Podobnie też było w "Traktacie o łuskaniu fasoli".W "Widnokręgu" narratorem jest Piotrek, którego dzieciństwo przypadło na okres wojny i pierwsze lata stalinizmu.  Słuchając jego wspomnień śledzimy, jak poszerza się jego widnokrąg, jak przychodzą do niego pierwsze rozczarowania, doświadczenia, miłość...
Kto jeszcze nie odkrył dla siebie  Myśliwskiego zachęcam sięgnąć  po  którąś z jego Książek, bo raczej się nie rozczarujecie. 
      Po tak poważnej literaturze postanowiłam trochę poczytać dla relaksu. Po opiniach koleżanek blogowych postanowiłam naprawić błędy wczesnej młodości, kiedy to nie natrafiłam na książki Małgorzaty Musierewiczowej. Tak, Moniko, przyczyniłaś się do mojego szturmu na "Jeżycjadę". Dojrzałam, a może raczej już zdzieciniałam, bo czytam, zaśmiewam się i szukam następnych ksiażek z tego cyklu.

Serdeczne pozdrowienia wszystkim, a czytającym wielkich odkryć na książkowych półkach.






















 

   






poniedziałek, 15 października 2018

Baby, BABIE LATO!



    W tym roku mamy najprawdziwsze, a nie jak zawsze - tylko kalendarzowe "babie lato". Lato, które rozgościło sie u nas na dobre.  Słońca nie brak, termometr wskazuje typową dla naszej szerokości geograficznej temperaturę letnią. Dusza się cieszy, i tylko chyba parasole mają swój "kryzys ekonomiczny", bo na razie zapomnieliśmy o nich całkowicie.
     Na działce  nie da się wykonywać niektórych odpowiednich na pażdziernik prac ogrodowych, bo kwiaty jeszcze kwitną, a trawa buja. Dalie, które musiałyby być już ułożone w skrzynkach do snu zimowego, raczą nas ładnymi kwiatami.




                     Jak widać ze zdjęcia, zupa z dyni będzie u nas często na stole.


 


       W sobotę, po drodze na działkę, musieliśmy chociaż na pół godziny wejść do lasu, aby nasycić się widokami, ciszą, zapachami. Ale okazało się, że czekały na nas jeszcze ostatnie już chyba w tym roku "trofea".



        







  Ogromny, ale zdrowy  podosiniak, bo tak u nas mówi się na "koźlarza czerwonego".




          I jeszcze do wszystkich zalet ciepłego jak nigdy pażdziernika, musimy zaliczyć tą paletę rozsiewanych dookoła barw.
   
         A i jak tu nie lubić swojej  pracy, skoro po  drodze do szkoły mijam  takie miejsca i cieszę się  takimi widokami.





     Trudny zazwyczaj  dla nauczycieli  wrzesień minął mi spokojnie i łagodnie. W tym roku tylko wykładam i nie prowadzę klasy wychowawczej, a to automatycznie zwalnia mnie z wielu bardzo czasochłonnych prac: pisania planów, zebrań i narad, z częstego obcowania z rodzicami. W tym roku mam 18 lekcji tygodniowo i 3 dodatkowe na konsultacje z uczniami zdolnymi, albo z tymi, u których fizyka nie należy do przedmiotów lubianych. I w taki sposób mam akurat 0,8 etatu. Poniedziałki mam wolne, trzy dni z rzędu idę dopiero  na trzecią lekcję i najpóźniej o 16- tej bywam już w domu. Mam czas i na książki, i na robótki.
 

        Taki miś pomaga Milence z Wrocławia w zasypianiu. Ponoć polubili się.



   Kiedy rozdawałam swoim dzieciaczkom maskotki w dniu "Ostatniego dzwonka", to nasz szkolny fotograf zatrzymał się w mojej klasie na całą lekcję. We wrześniu, na pierwszej radzie pedagogicznej, podszedł do mnie i powiedział, że nie może zapomnieć  o tej lekcji i maskotkach. Wiedziałam, że z małażonką spodziewają sie w grudniu pierworodnej, więc poobiecałam , że coś udziergam dla nich z tej okazji.
       
         Mała zającówna czeka, aż  urodzi się jej Pani.


      Czas pochwalić się przeczytanymi książkami. Z godnych polecenia chcę wymienić "Shantaram" Gregorego Davida Roberts, oraz Jaume Cabre "Głosy Pamano".    Obie książki pokaźnych rozmiarów, więc raczej na długo zanurzamy się w świat bohaterów.
     W  " Shantaram" dostępnym językiem przekazana historia zbiegłego więznia z Australii do Bombaju. Razem z bohaterem poznajemy kulisy życia tego miasta, najbiedniejsze jego dzielnice. Odkrywamy iż  w tym kraju pełnym kontrastu najbardziej ludzkie relacje układają się pomiędzy mieszkańców slumsów. Barwna powieść o kulturze, religii, i mafii. O upadku na same dno, i szukaniu swojego miejsca, o przyjaźni, wierności i miłości. Polecam wszystkim, a,szczególnie młodym.
    
      Kiedy trafiła mi się książka Jaume Cabre "Głosy Pamano", to nie miałam watpliwości, jakich wrażeń doznam, bo byłam zachwycona jego powieścią  "Wyznaję". Nie rozczarowałam się, chociaż początek już sugerował, iż będzie to powieść nie należąca do relaksujących i niełatwa w czytaniu. Styl autora i rzucanie czytelnika po czasie i przestrzeni  sprawia, iż w pewnych momentach trudno połapać się, kto jest kim. Cabre potrafi na całej stronie wymieniać dziesiątki hiszpańskich nazwisk i rodów, co też momentami irytuje. Ale trzeba przez te, chyba ze sto sronic, przebrnąć, aby potem zrozumieć, jak świetna jest to książka,  jak trudny temat jest w niej podejmowany, bo ujawniający  historię o partyzantach, faszystach i anonimowych bohaterach. W trakcie czytania nasuwają sie pytania, a jak bym ja postapił na miejscu bohatera? Czy zawsze należy wybrać prawdę, czy czasami lepsze jest przemilczenie. Autor po mistrzowsku  rysuje złożone portrety psychologiczne bohaterów, i w trakcie czytania powieści rozumiem, że pragnę przeczytać i inne jego dzieła.
    
          Wszystkim, kto do tego miejsca dobrnął, chcę podziękować, że bywacie i często zostawiacie ślad w postaci komentarzy.   Ostatnio na blogach rozgorzały dyskusje o komentarzach, czyli raczej o ich niepisaniu. I najbardziej mnie dziwi, iż dla niektórych ilość odezw pod postem jest tak ważna, bo  decyduje, czy blog będzie istniał, czy nie. A gdzie przyjemność z pisania, chęć podzielenia się z kimś swoją radością, czy troskami? Smieszy mnie również, że niejedna  osoba czekająca na komentarze od innych przyznaje się, że bardzo dużo postów czyta, ale sama komentarzy raczej też nie zostawia. Więc dlaczego czekamy od innych tego, czego sami nie robimy? Słynne trzecie prawo Niutona głosi: " Jak ty mnie, tak ja tobie". ( tak z moimi uczniami interpretujemy go dla niektórych sytuacji życiowych) .
    

     Niech nas dalej cieszy ładna pogodna złota jesień, dobra książka i mili ludzie.