Translate

niedziela, 31 sierpnia 2025

A u mnie jeszcze lato...



    Wczoraj na kilka godzin przed północą był napisany post sierpniowy, który potem przy publikowaniu dosłownie  "wyparował". Dzisiaj piszę  od nowa i mimo iż już nastąpiła kalendarzowa jesień chciałoby się  jeszcze powrócić do najprzyjemniejszych wydarzeń z letniego okresu. Do takich niezatartych i miłych wspomnień tego lata muszę zaliczyć nasz tygodniowy wypoczynek nad Adriatykiem. Z powodów różnych politycznych napięć zaistniałych na świecie nie chciało się wyruszać poza Europę, i jednocześnie pragnęliśmy zwiedzić dotąd nieznane nam miejsca. Wybór padł na Czarnogórę. Nie byliśmy dotąd w tej części Bałkanów,więc wszystko nas ciekawiło jak ludzie, tak kuchnia, obyczaje, przyroda i zabytki. I nie zawiedliśmy się, wypoczynek zaliczamy do bardzo udanych pod każdym względem. Hotel nasz mieścił się nad Zatoką Kotorską, w niedużej miejscowości Kumbor. Do niemałych zalet podróży należy zaliczyć niedługo trwający przelot , tylko 1,5 h. W hotelu przywitała nas nienarzucająca się turystom i nie wypraszająca napiwków obsługa . Byliśmy mile zdziwieni taką postawą obsługującego personelu. W samym hotelu, jak i na jego terytorium , oraz na plaży było bardzo czysto.

                                         

Z balkonu o każdej porze dnia mieliśmy cudowne widoki jak na zatokę, tak i na góry.  




      Wypoczynek zawsze staramy się tak organizować, aby starczyło czasu na zwiedzanie i jak też na pasywne leżakowanie. Udaliśmy się na wycieczkę stateczkiem po zatoce, napawaliśmy się  przepięknymi krajobrazami, oraz zawijaliśmy do portów , aby podziwiać architekturę średniowiecznych miast Kotor, Prewast, oraz Herceg Novi. Wiem, że zdjęcia nie przekażą całkowitych obrazów, od których dech zapiera w piersiach, ale chociaż częściowo podzielę się z wami tymi pięknymi widokami.












 
 
 
 









     Podczas pasywnego relaksu bardzo wiernie spisały się nasze czytniki, bo przeczytaliśmy niemało dobrych książek. Ale oczywiście, że nie mogłam  nad morze wyruszyć bez drutów i włóczki. Wydaje mi się, że byłam jedyną osobą, która plażowała z robótką. Do domu przywiozłam jedną zrobioną skarpetę.  




    Szkoda, że wypoczynek nasz trwał tylko siedem dni i nie starczyło czasu na zwiedzanie innych ciekawych miejsc Czarnogóry. Bardzo bym chciała jeszcze kiedyś  powrócić do tego kraju.
   
 
    A teraz trochę wakacyjnych wrażeń  książkowych. Zacznę od tej książki, która najbardziej mnie poruszyła. Jest to "Katarsis" Macieja Siembiedy. Polsko-grecka saga w której przeplatają się losy rodziny greckiego partyzanta i polskiego przemytnika. Wydarzenia w Grecji podczas drugiej wojny światowej przeplatają się ze smutną rzeczywistością w Polsce w czasach panoszącego się socjalizmu. Czytelnik wraz z bohaterami powieści jest w ciągłym oczekiwaniu, że zapanuje sprawiedliwość, winni będą ukarani, a cierpiący wybawieni... BARDZO POLECAM.
"Adwokat diabła" Steve Cavanagh. Już drugi raz zetknęłam się z charyzmatycznym adwokatem Eddie Flynnem, który wraz ze swoją drużyną w kilka dni musi wybronić młodego chłopca od kary śmierci. Książka przybliża czytelnikowi napiętą atmosferę między adwokatem i prokuratorem i ława przysięgłych. Polecam. 
Karin Smirnoff " Pojechałam do brata na południe" Bardzo pięknie napisana skandynawska powieść o bardzo smutnych , tragicznych wydarzeniach z życia młodego rodzeństwa. Powrót do domu, aby ratować, brata zmusza główną bohaterkę zanurzyć się w bolesne wspomnienia, uczestniczyć w tragicznych wydarzeniach pesymistycznej wspólnoty pełnej beznadziei. Na początku książka zaskakuje czytelnika brakiem interpunkcji, oraz tym, że imiona i nazwy są pisane małą literą. Ale w trakcie czytania okazuję się, że to jest chwyt, aby pogłębić tragizm powieści. Oczywiście, że dwie następne pozycje z tej trylogii też będę czytać. BARDZO POLECAM.


        Wszystkim tu zaglądającym, a szczególnie tym, kto ma jeszcze przed sobą wakacje i urlopy, życzę odnaleźć te najładniejsze zakątki ziemi, które niekoniecznie bywają tylko w dalekich krainach. 



















































































 

sobota, 19 lipca 2025

Lato na drutach mimo wszystko...









    Pogoda w kratkę, deszczu wyraźnie za dużo, na zmianę słonecznym przychodzą ciemne , ponure, niby jesienne dni.  Takie to już jest tegoroczne lato. Ale w lipcu chce się wierzyć i marzyć, że jeszcze nadejdą te prawdziwe letnie upały, kiedy się będzie chodzić nie w kurtkach, tylko w lekkich letnich kolorowych sukienkach i topach. Na blogach dziewiarskich też dominuje temat letnich wyrobów ręcznych z letnich włóczek. Podekscytowana tymi ciągle trafiającymi się obrazkami postanowiłam ucieszyć córkę właśnie takim lekkim topem z bawełny. Akurat natrafiłam na blogu, u sprawdzonej już przeze mnie projektantki, na  dokładną instrukcję dziergania letniego topu. Udałam się po bawełnę, i na miejscu musiałam pogodzić się z tym, że dostanę trochę cieńszą , aniżeli sugeruje opis, no i w kolorach wielkiego wyboru nie było. Ale jak już napaliłam się do tego projektu, to nic mnie nie mogło powstrzymać. Robiłam z dołu do góry na okrągło, cieniutkimi niteczkami, więc przybywało wyrobu  bardzo po woli. Obawiałam się, czy trafiłam z ilością oczek do potrzebnego rozmiaru. Ale w trakcie roboty stwierdziłam, że chyba wszystko dobrze obliczyłam. Po wypraniu i blokowaniu wzór ażurowy ładnie zaistniał. No i oczywiście całkowicie się uspokoiłam, gdy doszło do przymiarki. Właścicielka topu była zadowolona, a wykonawca robótki też. Na przyszłość robiąc coś z bawełny będę zmniejszać ilość oczek przy ściągaczu, bo bawełna nie jest sprężysta i trochę u dołu faluje.

      Szybciutko musiałam zrobi maluśkie skarpeteczki i przytulankę- pajacyka dla krakowianki Faustynki, co ma się urodzić w sierpniu. 








     Krótki reportaż z działki. Oj ubogo, ubogo tego lata. Już wiosną były zapowiedzi marnych urodzajów. Nawet bzy kwitły marnie. Teraz, mimo iż noce stają się coraz cieplejsze, warzywa na grządkach ledwie zipią. Ogórki w gruncie chyba nie dojrzeją tego lata, bo krzaczki małe, słabe. Cukinie pojadły ślimaki. Ziemniaki też drobne,  ale za to bardzo smaczne.  W szklarni pomidory leniwie kwitną... Cóż, przyroda przesyła jakieś znaki, może trzeba mniej wyzyskiwać ziemię, tylko cieszyć się kwiatami na łąkach...




 

    Zapraszam do czytania, bo czas urlopów i wakacji sprzyja temu. 

Valerie Perri "Colette". Czytam wszystko, co wyszło z pod pióra tej autorki. Nie powiem, że byłam rozczarowana tą powieścią, ale trochę męczył mnie w trakcie czytania ogrom  wątków, oraz wielka ilość uczestników. Po przeczytaniu zostało  wrażenie, że z tych opisanych perypetii życiowych głównych bohaterów mogły powstać dwie osobne książki. Ale i tak mogę śmiało polecać książkę tym, kto przeczytał "Cudowne lata ", czy "Życie Violetty".

Remigiusz Mróz " Kasprowy". Nie jestem fanką tego autora, ale pochlebne opinie o tej książce zmusiły mnie po nią sięgnąć. Początek bardzo mocno przywiązuje czytelnika do tragedii rozgrywającej się w zagarniętym przez terrorystę wagoniku kolei górskiej. Ciekawie tez są przekazane życiowe perypetie  głównych bohaterów. I wielkie moje  rozczarowanie przy rozwiązywaniu powstałej ekstremalnej sytuacji. Rozumiem autora, bo już zapowiedział, że powstanie tom o dalszych losach tych że bohaterów, więc musieli przeżyć...

Wojciech Chmielarz " Rytuał" Lubię czytać tego autora. Historia opisana wydaje się niby nierealna, ale z prasy i filmów dokumentalnych przekonujemy się, że takie podobne wydarzenia się odbywają. Polecam dla odważnych, są brutalne sceny.

Alison Espach  "  Goście weselni"" Tytuł niby przemawia za lekką urlopową literaturą. Jednak niektórym ta książka może służyć zamiast  wizyty u psychologa. Bardzo lekko, czasami z niemałą ironią autorka opisuje sytuacje kilku kobiet, które są na rozdrożu przy podejmowaniu poważnych życiowych decyzji.  Czyta się lekko, ale książka wywołuje głębokie refleksje. Polecam przede wszystkim kobietom. 


   Wszystkim tu zaglądającym życzę udanych urlopów, ciekawych wakacji, nowych odkryć czytelniczych.




















poniedziałek, 30 czerwca 2025

Moja jedwabna golgota





      Dzisiaj na zakończenie miesiąca mam do zaprezentowania gotową robótkę, która jak żadna inna dotąd "dała mi popalić". Ale  sama sobie jestem winna. Zachciało mi się ( nie po raz pierwszy) nowych doznań przy wypróbowaniu w robocie nieznanych dotąd mi włóczek. Nigdy jeszcze przy dzierganiu odzieży nie zetknęłam  się z lnem, jedwabiem i cashmirem, ale nie da się ukryć faktu, iż marzyłam o przygodzie z tymi włóczkami. Wiosną, kiedy  zaczęłam planować swoje letnie projekty,  postanowiłam, że  muszę mieć w swojej garderobie lekką bluzeczkę z bawełny. Po włóczkę udałam się do niewielkiej hurtowni, gdzie miła pani  właścicielka zawsze pomaga klientom przy wyborze zakupów. Zostałam delikatnie namówiona na kupno miksu bawełny z lnem w miodowym kolorze. Taki zestaw motywował mnie do pracy nad bluzką. Ale przecież chyba żadna dziewiarka nie wychodzi ze sklepu nie zapoznając się z zawartością wszystkich półek. I tak sobie wędrując między regałami z towarem natknęłam się na motki z jedwabiem. Ten połysk jedwabiu kusi, aby motki brać do rąk, zastanawiać się, co z nich można wyczarować. A jeszcze obok motków leżały próbki, które zrobione z połączenia jedwabnej i lnianej niteczek. Dzianinka była odpowiedniej grubości na jakiś letni wyrób. A kiedy ujrzałam tą zieleń w jedwabiu, wiedziałam, że bez nowego nabytku sklep nie opuszczę. Absolutnie nie myślałam w tym czasie, że planuję połączyć dwie najbardziej kapryśne przy robocie włóczki. Kto by o tym myślał przy zakupie. Z rozbiegu  rzuciłam się do dziergania miodowej bluzeczki, która dosyć szybko powstała ( o niej było w poprzednim poście), aby jak najprędzej przystąpić do nowych wyzwań z jedwabiem i lnem.

  Wiedziałam, że chcę mieć do czynienia z ażurowymi pionowymi paskami. Odstąpiłam od wieloletniej tradycji dziergania od góry, miały być zszywane boki, i spuszczony rękaw, którego długość bezpiecznie przykryje to, czego w odpowiednim wieku nie chce się wszystkim demonstrować. Zostało tylko zrobić próbkę i prawidłowo obliczyć ilość oczek. Próbka po wypraniu lekko się poszerzyła. Od razu uwzględniłam fakt, ze chcę mieć wyrób luźny w biuście i dobrze trafiłam z ilością potrzebnych oczek. A potem zaczęła się golgota. Len jest szorstki i niemiły w dotyku, jedwab przy przerabianiu bardzo chętnie się rozwarstwia, a całość bardzo opornie ślizga się na drutach. We wzorze zaś było niemało przerabianych podwójnie oczek, narzutów. Bardzo powoli przybywało dzianiny. Powstające płótno się kurczyło, ale widziałam na próbce, że po praniu i blokowaniu wzór ładnie się ułożył. Na rękaw chciałam zrobić małe wcięcia i wydawało mi się , że akurat dobrze wyliczyłam na jakiej wysokości rękaw umieścić. Bardzo ciekawił mnie wynik, więc do pracy po prostu się zmuszałam, chociaż czas przed telewizorem i w czasie jazdy na działkę umilałam sobie robótkami skarpetkowymi. Z blogów zaawansowanych dziewiarek wywnioskowałam, że większość z nich przy skomplikowanych swetrach pierze i blokuje po zrobieniu odpowiedniego kawałku , aby przekonać się, że wszystko pasuje. Też podobnie postąpiłam, po zszyciu szwów na ramionach wyprałam i wysuszyłam przód i tył rozłożone na płasko. zostawały mi rękawa i wykończenie dekoltu. Po wyschnięciu czekała mnie pierwsza niespodzianka. Całość była tak sztywna, jak prawdziwa kolczuga. Ale z próbką tego nie doznałam, w czym sprawa? Postanowiłam , że dorobię rękawa, wykończę dekolt, zszyję całość  i potem wszystko przepłuczę z dodatkiem zmiękczacza do tkanin. Przy robieniu rękawa musiałam całą tą płachtę często składać, przekręcać, aż poczułam, że staje się miękka od tego zgniatania. Dekolt zaczynałam i wykań czałam trzy razy. Az nareszcie wszystko było gotowe i mogłam przymierzyć. Okazało się, że  wyrób jest kategorycznie  za długi. Pod własnym ciężarem dzianina mocno się wydłużyła, ale inne wymiary pasowały. Więc mimo iż robiłam od dołu, odważnie ciachnęłam nożycami spory kawał przodu i tyłu, z trudem zebrałam odpowiednie oczka na druty, i zamknęłam dół. Skończyły się moje "eksperymenty" z takimi włóczkami. Na razie od nowych wezwań się wstrzymuję. Szkoda, że nie mogę przekazać właściwego koloru wyrobu, każde zdjęcie trochę przekłamuje.  Jest bardzo przyjemny dla oka rodzaj zieleni, kiedyś u nas mówiło się na taki odcień " butelkowy". Zużyłam razem 370g włóczki.

 

 

 

 


   Od monotonii ratowałam się skarpetkami. Jak dobrze, że mam moc skarpetkowej włóczki, mogę wybierać kolory odnośnie do swojego nastroju.  Powstały takie pary. 



                                                                              












 

 

        A teraz o najprzyjemniejszym, czyli o książkach. Konkretniej to tylko o jednej, która tak mną wstrząsnęła, że chcę ją polecać  i polecać. To jest " Demon Copperhead" Barbary Kingsolver. Książka nie dla ludzi o słabych nerwach. Trudna powieść o bardzo smutnym  losie chłopca, którego urodziła niepełnoletnia matka "ćpunka". Czyta się z ciągłym oczekiwaniem, że musi nastąpić zmiana na lepsze. Nie można nie wzruszać się, kiedy bohater niby samowolnie stacza się na  dno, ciągle czuje się do niego głęboką sympatię, bo jego dobre serce rozbraja czytelnika. Dużo wydarzeń opisuje autorka z  lekką ironią, często wywołuje u czytelnika śmiech przez łzy. Zazdroszczę tym, kto jeszcze nie czytał, a ma zamiar. 

      W tym roku mieliśmy zimny czerwiec po zimnym maju. Na działce wszystkie rośliny opóźniają się w rozwoju. Tylko chwastom nic nie grozi. Ogórki w gruncie są nadal pod agrowłókniną, marna jest cebula i nawet sałatka, koper strajkują. Kwiaty też są mniej okazałe, ale zawsze chce się na nie skierować wzrok. kilka zdjęć z tegorocznymi obrazkami z działki wrzucam.


                                                   


                                           
       Wszystkim tu zaglądającym życzę "prawdziwego" lata. Niech pogoda się ustatkuje, gdzie jest zimno niech się ociepli, gdzie dokuczają upały, niech niech się trochę oziębi.